Nasza słynna śpiewaczka operowa, Alicja Węgorzewska, debiutuje właśnie swoją pierwszą płytą o piosenkowym charakterze: „I Colori Dell’Amore”. Rozmawia Paweł Gzyl.

Dziwną zimę mamy tego roku. Ciepło i deszczowo, pełno wirusów. Nie boi się Pani złapać infekcji gardła?  Ach, to już przeszłam w grudniu. Ale ja nigdy nie leżę w łóżku, chyba że jestem już bardzo chora. Najczęściej noszę witaminy w kieszeni i cały czas biegam. Kiedy byłam chora w grudniu, akurat trwała promocja mojej płyty kolędowej. Jeździłam na koncerty po całej Polsce i niczym się nie przejmowałam.  Nie boi się Pani, że to się odbije potem na głosie?  Szczerze? Nie mam na to czasu!

 

 

To chyba zdrowe podejście.  Myślę, że wszystko jest w głowie. Jeśli będę myślała: „To na pewno mi zaszkodzi”, to tak się stanie.  Czyli nie dba Pani jakoś specjalnie o swój głos?  W ogóle.

 

Żadnych ćwiczeń?  Po co? Trzeba po prostu śpiewać. Struny głosowe to dwa mięśnie. Jeśli się ich używa, są elastyczne. Tak samo jak z podnoszeniem ciężarów. Jeśli ktoś nie będzie tego dłużej robił, to będzie musiał dochodzić potem do formy przez dłuższy czas. Przecież ja kilka kolejnych sylwestrów śpiewałam o dwunastej w nocy na mrozie i wietrze. Wychodziłam w sukience i nigdy nie korzystałam z playbacku. Tak naprawdę, adrenalina skacze podczas występu tak mocno, że zupełnie nie czuje się zimna.

 

Może Pani spokojnie w domu śpiewać?  Zrobiłam sobie studio w piwnicy. Ale bywało różnie. Obok mnie mieszkają pracownicy ambasady amerykańskiej. Ostatni sąsiedzi, którzy tam żyli, narzekali, że w moim domu jest za dużo głośnej muzyki. Ciężko nam było z sobą wytrzymać. Ci sąsiedzi mieli syna, który grał w koszykówkę głównie w nocy, więc w ramach zemsty walił piłką w moją ścianę. Całe szczęście, że teraz mieszka tam bardzo spokojna, kulturalna pani i żyjemy sobie w totalnej symbiozie, bo ona bardzo lubi, kiedy ja śpiewam.  A jak jest z dietą w Pani przypadku? Podobno diwy operowe muszą bardzo dbać o to, co jedzą.  Ostatnio udało mi się zrzucić kilka kilogramów. Ale to była mądra dieta, a nie rezygnowanie z jedzenia. Kiedy sobie odmawiamy jedzenia, nie mamy w ogóle siły i energii. I to wcale nie pomaga. Można się jednak pozbyć z diety glutenu, cukru, węglowodanów – i wtedy gospodarujemy mądrze. Ja generalnie potrzebuję białka. Lubię krwiste steki i tatary, dobry kawałek wołowiny. Jeżeli mam koncert, to wiem, że tego dnia nie mogę sobie pozwolić na zjedzenie tylko warzywnej sałatki. Dzisiaj śpiewam – to dzisiaj jem stek.

 

Podobno stres odchudza. Czuje Pani jeszcze tremę przed występami?  Kiedyś miałam tremę, która była niszcząca. Trema towarzyszy mi do dzisiaj, ale już mnie nie paraliżuje. Lubię tę godzinę przed spektaklem, kiedy mogę się wyciszyć i skupić. Wchodzę na scenę pozytywnie spięta. Nie wyobrażam sobie, żeby wyjść prosto z ulicy, nie zastanawiając się nad tym, co robię. A czy to będzie Nowy Jork czy Gąski Śląskie – publiczność jest dla mnie jednakowa. Tak samo ją szanuję i tak samo traktuję.

 

Trzeba mieć chyba sporą dyscyplinę wewnętrzną, żeby zbudować tak mocną psychikę.  Tak. Ale to dlatego, że koncert jest dla mnie świętem. Ćwiczę godzinami w czterech ścianach, produkuję płytę, piszę teksty – i gdybym potem nie miała kontaktu z publicznością, to wszystko nie miałoby sensu. Dla mnie wielką radością jest to, że od kilku lat nie miałam występu, który nie zakończyłby się bisem lub owacją na stojąco. Ja się tym karmię. My – artyści – oddajemy się publiczności, ale to, co wraca potem od niej, jest najważniejsze dla każdego z nas. To jest nasza nagroda.

 

A podobno jako dziecko była Pani nieśmiała.  Nawet bardzo. Chociaż reżyser Marek Weiss powiedział kiedyś, że w to nie wierzy.

 

Ja też!  Byłam szkolną prymuską. Wzorowa uczennica, czerwony pasek na świadectwie, samorząd szkolny, społecznica… Ale miałam też odrobinę fantazji i szaleństwa w sobie. Bardzo długo jednak musiałam czekać na to, aby nabrać świadomości tych cech, a potem – umiejętności sprzedania ich publiczności.  Może to kwestia naszego systemu edukacyjnego?  Kiedy chodziłam do szkoły muzycznej, nie można było improwizować, liczył się tylko Mozart i Bach, a chłopców wyrzucano z klasy, gdy grali rozrywkę czy jazz, mówiąc, że niszczą instrumenty. Wszystko było odtąd dotąd. To zamykało osobowości artystyczne. Nie pozwalało otworzyć się, popróbować, nawet popełniać błędów.

 

Jak Pani się z tego wyrwała?  Po szkole muzycznej trafiłam na kilka miesięcy do chóru opery i operetki szczecińskiej. Chciałam poznać teatr od kulis – powdychać kurz z kotar, ponosić kolorowe kostiumy, oswoić się ze sceną. Tam zrozumiałam, że to jest właśnie moje miejsce na ziemi.  Ale potem była ciężka praca.  Oczywiście! Dzisiaj młodym ludziom się wydaje, że pójdą do talent-show, zaśpiewają dwie piosenki, a telewizja i radio ich porwie i będzie wielka kariera. To jest ułuda. Kiedy do mnie zwracają się matki, sugerując że ich dzieci mają świetne głosy, zawsze im mówię: „Proszę zainwestować, żeby dziecko poznało nuty, harmonię i frazę, pograło na jakimś instrumencie, żeby się rozwijało jako muzyk”. Bo jeśli dziecko nauczy się tylko śpiewu, to będzie produkować dźwięki, ale nie będzie wiedzieć dlaczego.

 

Pani zaczęła swą karierę na Zachodzie – to znaczy, że za granicą jest inaczej?  Po studiach myślałam, że mam totalnego pecha. Przestali bowiem wtedy dawać etaty w teatrach. Kiedy napisałam prośby o przesłuchania do różnych oper w Polsce, to albo nie dostałam w ogóle odpowiedzi, albo dostałam podziękowanie, że nie potrzebują nowej śpiewaczki. Nie miałam możliwości uprawiania zawodu. Wysłałam więc aplikację do… opery wiedeńskiej. Zostałam zaproszona na przesłuchanie i… dostałam rolę w osiemnastu przedstawieniach! Zaczęłam śpiewać w bardzo dobrym teatrze, zamieszkałam w europejskiej stolicy muzyki klasycznej, dostałam nawet swojego agenta i mogłam dawać koncerty. Z perspektywy patrząc – lepiej, że nie dostałam etatu w polskim teatrze, bo pewnie do dzisiaj bym nosiła trzecią halabardę.  Jako pierwsza w kraju dostrzegła Panią chyba krakowska opera.  Wcześniej zaśpiewałam w łódzkiej operze rolę Carmen. Była to jednak nieszczęsna holenderska produkcja, która nie podobała się ani krytykom, ani widowni, ani nawet samym aktorom. Zeszła z afisza po dwóch spektaklach. To rzeczywiście była dziwna wersja: bo nawet ja, jako Carmen, chodziłam w jakimś brudnym fartuchu robotniczym. Nie mogło się to więc nikomu podobać. Moim pierwszym ważnym spektaklem w Polsce był „Gwałt na Lukrecji” w Krakowie. To było cudowne przedstawienie! Odnieśliśmy wielki sukces na festiwalu operowym w Bydgoszczy, dostaliśmy wspaniałe recenzje. Miałam wtedy wielką przyjemność śpiewania!  Jak Pani zapamiętała Kraków?  Wspaniale się tam czułam. Do dzisiaj wspominam Teatr Słowackiego, gdzie graliśmy „Lukrecję”. Na korytarzach czuło się wręcz ducha Modrzejewskiej. Potem zagrałam w Krakowie męską rolę – Orfeusza. Była jeszcze „Dama pikowa” w reżyserii nieżyjącego już Krzysztofa Nazara. To była spektakularna współpraca, nigdy jej nie zapomnę. Zresztą po studiach mieszkałam w Krakowie przez dwa lata. Wtedy profesor Jan Śmietana skutecznie przestawił mi rejestr głosu, żebym mogła śpiewać mezzosopranem. Spędziłam pod Wawelem mnóstwo niezapomnianych chwil. I bardzo żałuję, że teraz Kraków o mnie zapomniał.

 

Na pewno nie nasi czytelnicy!  Chętnie wróciłabym do Krakowa. Tak jak zawsze chętnie wracam do Zatoki Perskiej. Tam jest jedna opera wybudowana przez królową Kataru. To jest najwyższy standard we włoskim stylu. Jeśli sobie wymarzymy strefę VIP, to tam jest strefa VVIP. Kiedy pierwszy raz wyszłam tam na scenę, zobaczyłam w pierwszych rzędach przepiękne otomany, na których wręcz można było się położyć. Wszystkie były haftowane złotymi nićmi! Zasiadała w nich niezwykle wyrafinowana publiczność, składająca się z dyplomatów, prezesów największych banków i firm oraz arabskich szejków, którzy potrafią po prostu wsiąść w samolot i polecieć na spektakl w Nowym Jorku czy Paryżu. Tam regularnie jeżdżę i śpiewam. I mam nadzieję, że z nową płytą też tam pojadę.

 

No właśnie: ma Pani na swym koncie mnóstwo występów w różnych częściach świata, a tylko cztery płyty.  No tak, zaśpiewałam ponad trzysta poważnych koncertów. A cztery płyty, to faktycznie nie za dużo. Jedną z nich był album z muzyką do filmu „Wiedźmin”, którą stworzył Grzegorz Ciechowski. Kiedy poznaliśmy się, obiecał mi: „Ala, napiszę ci piękne piosenki. I nie będzie to muzyka do windy”. Ale odłożył ten pomysł na później. Kiedy zrealizowaliśmy razem „Wiedźmina”, zrozumiałam, że to właściwa osoba do napisania dla mnie materiału, ponieważ ma ogromną wrażliwość i nieodkryte przestrzenie w sobie. Po premierze filmu, powiedział: „To zabieramy się do pracy”. Plany te przerwała nagła śmierć Grzegorza Ciechowskiego. Zajęłam się koncertowaniem i zapomniałam o tej płycie na całe trzynaście lat.

 

Co sprawiło, że pomysł odżył?  Patrząc na wielkich śpiewaków, zauważyłam w pewnym momencie, że oprócz swych płyt z klasycznymi wykonaniami operowymi, mają oni w dorobku albumy z piosenkami. I zatęskniłam za takim projektem. Tak się złożyło, że mój kolega skrzypek, powiedział do mnie wtedy: „Napisałem ci piosenkę w stylu Sarah Brightman czy Lary Fabian”. Demówka zawierała wokalizę po francusku – co w ogóle mi się nie spodobało. Poprosiłam więc innego znajomego, aby stworzył do tej melodii polski tekst. I niestety znowu coś było nie tak – zawodziłam jak Villas, a słów było za dużo, jak u Demarczyk. Wtedy dopiero zrozumiałam, że ta płyta musi być po włosku! Napisałam dziesięć tekstów. Kiedy je zaśpiewałam, szefowie mojej wytwórni od razu powiedzieli: „To jest to!”.

 

Potrafiła Pani powściągnąć operowe rozbuchanie i dostosować swój potężny głos do formuły popowej piosenki.  Cieszę się, że to pan powiedział! Bo cały czas nie wiedziałam, czy mi się to udało. Bałam się, żeby nie było to nazbyt operowe. Chciałam dotrzeć z tą płytą nie do bywalców opery, ale do słuchaczy zwykłej muzyki rozrywkowej. Dlatego nie chciałam ich wystraszyć. Dobraliśmy więc piękne melodie, które łatwo sobie można zanucić. Z tego, co pan mówi, wynika, że po jej przesłuchaniu ludzie mogą stwierdzić: „Może ta opera nie jest taka straszna? Chyba się tam kiedyś wybiorę”. To znaczy, że mój cel będzie zrealizowany!  Już tytuł mówi, że płyta opowiada o miłości.  Tak, ale nie tylko między kobietą a mężczyzną. Pierwszy utwór – „Venezia” – jest napisany dla mojej córki. Ona właśnie poczęła się w tym mieście i ma na drugie imię Venice. Napisałem w tym tekście, że powinna odrzucić wszelkie zwątpienia, otworzyć swe serce, cieszyć się, że dostała talent od Boga. I jeśli spełni swoje marzenia i będzie kierować się pasją, całe życie może być jedną wielką radością.

 

Z drugiej strony jest też piosenka dla mamy.  No właśnie. Śpiewam w niej: „Mamo, jestem silna dzisiaj, bo ty mi przekazałaś swoją siłę”. To podziękowanie za to, że mnie zawsze wspierała.  A „1 Giugno” i „Margarita”?  Ta pierwsza jest dedykowana mojej bliskiej przyjaciółce, która była matką chrzestną mojej córki. Niestety – zachorowała na raka i zmarła właśnie pierwszego czerwca, zostawiając troje dzieci. Druga natomiast opowiada o mojej obecnej przyjaciółce, która zawsze mnie szturcha i popycha do działania: „Już nie opowiadaj, tylko rób coś!”.

 

A jest w tym zestawie piosenka dla męża?  „Liberta”. To o wolności w związku. Bo kiedy jest się w małżeństwie z dużym stażem, podarowanie drugiej osobie wolności i zaufania, powoduje, że naprawdę chce się w tym związku być, a nie uciekać z niego.

 

Córka pójdzie w Pani ślady?  Jest takim samym pracoholikiem jak ja: średnia ocen piątka z plusem. Gra na fortepianie i flecie poprzecznym, pisze piosenki i maluje. Jej idolkami są Adele i Joni Mitchell. Dwa lata temu poszła na casting i dzisiaj występuje w teatrze Syrena w roli Gerdy w „Królowej śniegu”. Zgodziłam się na to pod warunkiem, że nie zaniży swoich ocen ze względu na nowe obowiązki. Udało się – i dzisiaj zarabia już swoje pieniądze. Oswoiła się ze sceną, pokonała tremę i podbudowała poczucie własnej wartości. Co dalej – przyszłość pokaże!