Źródło www.prestizszczecin.pl
Znana szerokiej publiczności z muzycznych show, najlepiej z niedawnej „Bitwy na głosy”. Wielki głos i równie wielki talent. Niezwykle piękna kobieta, która nie boi się ról męskich. Pochodząca ze Szczecina Alicja Węgorzewska-Whiskerd występowała na największych scenach świata.
W spektaklu „Diva for rent” dowodzi, że ma do siebie dystans. „Prestiżowi” zdradza, jaka rola była w jej życiu najważniejsza, jak w Szczecinie zaczęła się jej przygoda z muzyką i dlaczego pije kawę z red bullem…
Jest aktywną kobietą, żyje szybko i, jak deklaruje, nie rozmienia się na drobne: jeśli działa, to z rozmachem. Śpiewa, gra, prowadzi fundację. Obecnie kończy negocjować kontrakt fonograficzny – projekt, którego szczegółów nie może jeszcze zdradzić, ale być może już wiosną wszystko stanie się jasne…
Prestiż: Żyje pani w biegu…
Alicja Węgorzewska: To prawda, mój zwykły dzień jest wypełniony od rana do wieczora.
Zapewne ma już pani sprecyzowane plany na najbliższy czas?
Tak, przede mną, jak zwykle zresztą, intensywny czas. Oprócz spektakli w Teatrze Polonia i pracy artystycznej, finalizuję projekt mojej fundacji – 6 października z biskupem Nyczem oraz marszałkiem Struzikiem wmurowałam kamień węgielny pod budowę szkoły muzycznej. To międzynarodowa – polsko-brytyjska szkoła, która powstanie koło Świątyni Opatrzności. Szkoła będzie wydawać dwa świadectwa: polskie i brytyjskie, zamierzamy też duży nacisk kłaść na edukację ogólnokulturową dzieci. Co ciekawe, kamień węgielny, dar ks. prałata Józefa Maja, został poświęcony przez Jana Pawła II podczas pielgrzymki do Polski w 1979 roku (biskup Nycz żartował, że zazwyczaj sam święci kamień… jednak, skoro zrobił to już błogosławiony Ojciec Święty, pozostaje mu tylko uroczyście ten kamień wmurować). Poza tym w listopadzie czeka mnie podróż z anglojęzyczną wersją „Divy” – „One Diva Show” – do Bahrajnu, Kuwejtu i Kataru. Tytuł musiał zostać zmieniony, ponieważ w krajach Zatoki Perskiej nie można sugerować, że kobieta jest do wynajęcia…
Rok zakończę, jak zwykle, dużym koncertem telewizyjnym. Wiem już także, że i wiosna zapowiada się pracowicie – szykuje się mój autorski duży projekt muzyczny, a poza tym szykuje się kolejna edycja „Bitwy na głosy”.
Zdaje się, że „Bitwa na głosy” to pierwszy talent show, w jakim wzięła pani udział?
Jeśli chodzi o muzyczne show, to pojawiałam się chyba we wszystkich możliwych muzycznych programach – od „Śpiewających fortepianów”, przez „Kocham Cię, Polsko”, po „Jak oni śpiewają”. Ale program tego typu, w którym utalentowane osoby zyskują szansę, by zaistnieć – tak, ten był pierwszy.
Program przyniósł pani sporą popularność. Jak pani wspomina bycie jego jurorką?
Cieszę się, że wzięłam udział w tym przedsięwzięciu. Do tej pory spotykam się z wieloma wyrazami sympatii ze strony widzów oraz osób, które proszą o pomoc, ocenę ich umiejętności czy nawet lekcje śpiewu! Oprócz tego jednak jestem zadowolona z poziomu tego programu, jest inny od typowych talent show, jak „Idol” i temu podobne. Do „Bitwy” trafiają osoby uzdolnione, które właśnie głosami mają walczyć o możliwość przebicia się na muzycznym rynku. W innych programach liczy się zrobienie porządnego show – dlatego właśnie, obok utalentowanych i obdarzonych niesamowitymi głosami osób, pojawiają się ci, którym ze śpiewaniem raczej nie jest po drodze. Ale program bazuje na tym, że widzowie się z nich pośmieją, jurorzy powiedzą parę mniej lub bardziej wysmakowanych uwag. To się sprzedaje.
„Bitwa na głosy” jednak też się sprzedała…
Ten program obronił się wysokim poziomem – tutaj uczestnicy trenowali pod okiem artystów o ugruntowanej pozycji. Ich zadanie było też o wiele trudniejsze – grali razem, jako zespół, a przy tym każdy chciał się pokazać… co tydzień zmieniała się osoba śpiewająca solówki. W którymś momencie zaczęłam sama wybierać jeszcze jedną, dodatkową osobę, która na moją prośbę śpiewała sama – utarło się nazywać to „testem Węgorzewskiej”. Po tym teście nie kompromitowałam uczestników, ale wskazywałam raczej, nad czym jeszcze mogliby popracować, co i jak poprawić…
Pamiętam, że gdy zobaczyłam pianino, zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia
Konstruktywna krytyka?
Tak – obserwowałam ich i wskazywałam gdzie zabrakło na przykład interpretacji tekstu i wykonanie nie składało się w całość, czy w których momentach bywało monotonnie lub nieczysto. Zauważyłam, że nie byłam dla nich jurorką, której się bali – myślę, że stąd może wynikać sympatia, jaką obdarzyli mnie nie tylko uczestnicy programu, ale też widzowie. W tej chwili zgłasza się do mnie dużo ludzi – niektórzy chcą, bym ich uczyła śpiewu, inni proszą o pomoc w wypromowaniu ich twórczości, jeszcze inni pytają, czy potrzebuję nauczycieli do szkoły muzycznej (a przecież jeszcze nawet nie rozpoczęliśmy budowy!)…
To musi być męczące…
Skąd! To bardzo miłe – dzięki temu wiem, że jestem postrzegana jako specjalista, a nie gwiazda, która robi show na obrażaniu ludzi i której wszyscy się boją.
Czy pamięta pani moment, kiedy muzyka pojawiła się w pani życiu?
Oczywiście – miałam wtedy cztery lata. Moja matka chrzestna miała siedmioletnią córkę i stwierdziła, że byłoby dobrze, gdybyśmy razem z kuzynką zaczęły się uczyć muzyki. Pamiętam, że gdy zobaczyłam pianino u nich w domu, zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia! To tym bardziej zaskakujące, że w mojej rodzinie nie ma żadnych muzycznych tradycji. Wtedy jednak jako czterolatka, pokochałam grę na pianinie tak bardzo, że zaczęłam regularnie rozstrajać pianino w domu mojej cioci, przy ulicy Śląskiej…
Na tym nie koniec…
Po roku takiego „rozstrajania” mój dziadek zauważył, że chyba faktycznie mam pasję i zasugerował mamie, że powinna zapisać mnie do ogniska muzycznego. Poszłam więc do ogniska, gdzie już po roku moja nauczycielka fortepianu stwierdziła, że powinnam już trafić do szkoły muzycznej – tak też się stało i poszłam tam jako sześciolatka, jeszcze wcześniej niż do zwykłej szkoły. Przeszłam wszystkie etapy edukacji muzycznej – skończyłam sześcioletnią podstawówkę, później średnią szkołę muzyczną, zdawałam maturę z fortepianu. Później instrumentalistów dzielono na pianistów, którzy trafiali do chóru, oraz pozostałych – do orkiestry. Ja trafiłam do chóru i podczas gdy koledzy kombinowali, jak unikać tych zajęć, ja odkryłam, że mam głos. Później zakochałam się w śpiewie, w muzyce, w teatrze – przekonwertowałam się… Na szczęście umiejętności zdobyte w szkole były też niezwykle pomocne, gdy poszłam na akademię muzyczną – na wydział wokalny przyjmowano bowiem osoby bez przygotowania (głos może mieć każdy, niekoniecznie musiał się uczyć gry na instrumencie przez 12 lat…), a mi było łatwiej, ponieważ wszelkie muzyczne podstawy miałam już opanowane – znałam nuty, nie musiałam uczyć się rytmu etc. Czułam się, jak ryba w wodzie.
Pianistką jednak pani nie pozostała? Gra pani choćby dla własnej przyjemności?
Tak, oczywiście. Moja dziewięcioletnia córka chodzi do szkoły muzycznej, również gra na fortepianie. Lubię jej słuchać, dużo improwizuje. Ja nigdy tego nie miałam, raczej trzymałam się partytury od początku do końca… potrafię czasem usiąść sobie i zagrać, jednak problemem jest czas. Wiecznie jest go za mało.
Robi pani dużo rzeczy na raz, trudno się dziwić.
To prawda, świat pędzi do przodu, a ja z nim. Wiele razy mój zwykły dzień to poranne spotkania z architektami, później około południa wizyty w bankach, po południu próby, wieczorem koncert. Do tego jeszcze prowadzę fundację, pod patronatem której działają żłobek i przedszkole anglojęzyczne…
A jakiś czas na jedzenie?
Śniadanie zazwyczaj jem na stojąco, bo za chwilę trzeba wychodzić! Jem i lecim… na Szczecin – słyszałam, że jest taka organizacja? Właśnie tak wygląda mój dzień, co chwilę gdzieś lecę (śmiech). Jedzeniem delektuję się w weekendy.
Wspomniała pani o żłobku, przedszkolu, buduje pani szkołę muzyczną. Inwestuje pani w edukację?
Uważam, że dziecko jest najlepszą inwestycją i trzeba je mądrze poprowadzić. Wczoraj odwiedziłam w Szczecinie przyjaciół, biegała tam spora grupka dzieci – wszystkie z interaktywnymi gierkami, iPhone’ami, iPodami etc. Ponieważ był ze mną skrzypek, zaproponowałam, byśmy urządzili dzieciom małą edukację muzyczną. Włączyliśmy podkład i zaczął grać piękne tematy z Cinema Paradiso, czardasze. Dzieciaki, które dopiero co krzyczały i szalały, były absolutnie zszokowane muzyką. Nie minęła chwila, a zaczęły się bawić i klaskać. Okazało się, że można od początku ukierunkować dziecko na kreatywną zabawę, na poznawanie inspirujących i wartościowych rzeczy. Nie musi ganiać z mp3 na uszach… do tego właśnie dążę, aby dzieci mogły rozwijać się wszechstronnie, poznawały kulturę. To pomoże im w edukacji – nauce języków i wszelkich szkolnych przedmiotów.
Czy na co dzień, np. w samochodzie – słucha pani muzyki klasycznej? Czy zdradza pani operę dla innego gatunku?
Słucham jazzu – uwielbiam go. Zazwyczaj słucham w radiu – lubię stacje nadające jazz, gdzie co godzinę usłyszę najważniejsze informacje, a później wracam do jazzu. Moi ulubieni wykonawcy Stacey Kent, Jan Garbarek, Pat Metheny… te klimaty uwielbiam.
Poza rozstrajaniem fortepianów, jak wspomina pani dzieciństwo i późniejsze lata w Szczecinie?
Cudownie. Miałam szczęście w liceum znaleźć się w klasie Henryka Sawki – uczył nas takiego prawdziwego polskiego, był kreatywny. Niestety, rok przed maturą został zwolniony, ponieważ obrał kierunek, który nie spodobał się władzom szkoły… dla niego to pewnie lepiej, być może gdyby został, nie zrobiłby takiej kariery. Drugim mocnym akcentem byli Joanna i Jan Kulmowie – należę do 40 „strumiańskich dzieci”, które nazywały ich ciocią i wujkiem, pod ich opieką rozkwitały w Strumianach… w zeszłym roku wszyscy spotkaliśmy się na uroczystości przyznania Joannie Kulmowej tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Szczecińskiego. Nie było osoby, która by nie przyjechała – choćby z Francji czy Szwajcarii. To był wzruszający moment i dowód, że Kulmowie to prawdziwe autorytety.
Jakie były najważniejsze role w pani życiu?
Najważniejsza rola w moim życiu jest jedna – to rola matki. To wspaniałe patrzeć, jak córka rośnie, jak świetnie idzie jej w szkole. Amelia jest dziewięcioletnim człowiekiem z zasadami, uwielbia wszystko organizować, jest takim samym pracoholikiem jak ja – gdy nie gra, to maluje, gdy nie uczy się angielskiego, znajduje inne twórcze zajęcie. Na dodatek wszystko traktuje bardzo poważnie. Ostatnio zaproponowałam, byśmy wyjechały na spóźnione wakacje. Całe lato pracowałam, nie miałam czasu pomyśleć choćby o krótkim wyjeździe, więc pomyślałam, że warto polecieć w jakieś ciepłe miejsce, na przykład w listopadzie. Na wieść o tym, moje dziecko zakomunikowało, że w listopadzie chodzi do szkoły i to wykluczone, by opuściła tydzień zajęć… Córka w ogóle jest poukładaną dziewczynką, ma duszę przywódcy – już w przedszkolu chciała zostać prezydentem… Europy.
A spośród ról operowych?
Było ich wiele, do najważniejszych zaliczę np. Carmen, którą wiele lat temu śpiewałam na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich. Tego dnia zmarła moja babcia, myślałam, że stracę głos i nie dam rady zaśpiewać. Na szczęście jakoś się udało. Z Carmen wracam do Szczecina w przyszłym roku w czerwcu. Kolejną istotną rolą była rola Orfeusza w „Orfeuszu i Eurydyce”. Bywało tak w mojej karierze, że role ściśle wiązały się z moją sytuacją osobistą. Tak było właśnie w tym przypadku, dlatego pewnie wspominam tę rolę – Orfeusz wyrywał Eurydykę z piekła, chronił ją od śmierci. Wtedy mój mąż był w szpitalu, przechodził szereg operacji i ledwo udało się go z tego wyciągnąć. Rola i życie się wtedy splotły…
Grała pani rolę Orfeusza. Zdarzało się więcej ról męskich?
Tak, w pewnym momencie role „spodenkowe” – tak się je nazywa – grałam bardzo często. Właśnie Orfeusza, ale i w „Kawalerze srebrnej róży” – cztery godziny na scenie. Gdy Robert Wilson przyjechał w Teatrze Wielkim reżyserować Fausta, gdzie śpiewałam bardzo trudną mezzosopranową partię, stwierdziłam, że nie mogę już grać mężczyzn – zamiast ucharakteryzować mnie na młodego studenta, który biega za Małgorzatą, zrobili ze mnie łysiejącego i śliniącego się staruszka, rachitycznego i mało atrakcyjnego. Doszło nawet do tego, że po drugim akcie, moja mama, siedząca na widowni z moim mężem, zapytała „a kiedy Ala będzie śpiewać?”. To była tak szokująca zmiana fizyczna, że mama mimo znajomości mojego głosu, nie zorientowała się, że ten stary facet to… jej córka.
To musiało być szalenie wiarygodne…
Niewątpliwie, jednak nie mam już siły siłować się z tożsamością – o tym zresztą jest mowa w monodramie – mam już dość ról spodenkowych. Zresztą im starsza jestem, tym bardziej kobieco się czuję…
A takie role potrafią zrujnować tożsamość?
Po tych spektaklach, w których obłapiam koleżanki sopranistki naprawdę muszę wrócić do siebie i odnaleźć płeć… w „Kawalerze srebrnej róży” na przykład jestem kobietą, która gra mężczyznę, a w toku akcji ten mężczyzna przebiera się za kobietę… naprawdę można zwariować…
Po tym wszystkim trzeba by jeszcze odpocząć. Bywała pani w wielu miejscach na świecie, które zapadło pani w pamięć? Dokąd chce pani wracać?
To wielka zaleta mojego zawodu – robię to, co kocham i występuję na całym świecie. Grałam w Nowym Jorku, Szanghaju, Wiedniu, Monte Carlo… moje ukochane miejsce, do którego uwielbiam wracać to rejon Zatoki Perskiej – a więc kierunek nieturystyczny. Nie organizuje się wycieczek do Kuwejtu czy Kataru. Zakochałam się w tych krajach, gdy tylko tam przyjechałam. To kwintesencja bogactwa i przepychu tak pięknego, że zapiera dech, a przy tym nie brakuje tam cudownych ludzi, tak głodnych kultury i pełnych pasji do muzyki. Po jednym z koncertów podszedł do mnie człowiek i zapytał, czy wystąpiłabym w jego domu. Przeprosiłam go, mówiąc, że nie gram koncertów w domach. Potem okazało się, że jego dom to okazały pałac z profesjonalną salą koncertową…
Patrzy pani na Szczecin dzisiaj i…
Widzę, że się rozwija – to świetnie. Nareszcie zaczyna wykorzystywać swój potencjał, większy przecież od potencjału Wrocławia czy Poznania. Mam nadzieję, że teraz sprawy pójdą w dobrym kierunku i… trochę przyspieszą.
Zestaw napojów jaki pani pije jest… intrygujący.
Kawa i coca cola? Czasem ewentualnie red bull…
To chyba niebezpieczne?
Mam tak niskie ciśnienie, że często, by móc działać przez cały dzień, a później wieczorem jeszcze dać z siebie wszystko na scenie, muszę się w ciągu dnia pobudzić w ten sposób, żeby utrzymać energię na odpowiednim poziomie…
Dziękuję i życzę energii i wytrwałości.