„Wspaniały glos, elektryzujący seksapil. Artystka rozrywana przez najbardziej prestiżowe sceny operowe świata. Alicja Węgorzewska, jurorka popularnego show TVP2, „Bitwa na glosy”, tylko w Vivie! Zdradza kulisy kariery. Opowiada o swojej nieśmiałości i sile, miłości do córki Amelii i chorobie męża. A także o ekskluzywnych koncertach w Kuwejcie.”
Źródło – Viva! 20 grudnia 2012
Roman Praszyński/Viva!
– Co zajrzę do Internetu, ciągle czytam o Pani dekolcie.
Widać, że ci, którzy to piszą, mało chodzą do opery. Na scenie każda śpiewaczka ma dekolt. Jest ubrana w krynolinę, ściśnięta gorsetem, to piersi wychodzą. Nie odstaję od normy.
– A jak to jest z tą dietą śpiewaczek?
Po studiach moim idolem był Placido Domingo. Pojechałam na koncert do Zabrza w 1992 roku i udało mi się zrobić z nim zdjęcie. Osiem lat później spotkałam go w Wiedniu. Miałam wtedy już kontrakt w Wiener Staatsoper, najsławniejszej operze kameralnej świata, więc samopoczucie miałam znakomite. Spotkałam go z żoną, podchodzę i proszę, żeby podpisał mi to zdjęcie z Zabrza. A on podpisuje: „Z wielką przyjaźnią”, jakby był moim znajomym. I protestuje, kiedy zwracam się do niego „maestro”. Mówi: „Przecież jesteś śpiewaczką, my, śpiewacy, jesteśmy po imieniu”. Dla mnie to objawienie, że ze mną rozmawia. Więc mówię: „A jak trochę się rozrosnę, to będę śpiewać wielkie dramatyczne role?”. A on się łapie za brzuch i wzdycha: „Wiem, muszę schudnąć, bo dostaję zadyszki i skraca mi się oddech”.
– Czyli to mit z wielkim ciałem?
Tłuszcz nie rezonuje. Mogę? (chwyta moją dłoń i przyciska do swojego boku, blisko piersi). Niech pan zobaczy. Czy ja mam tu gram tłuszczu?
– Wyczuwam mięśnie i żebra.
Właśnie. Od śpiewania strasznie się rozrasta klatka piersiowa. Śpiewak ma pojemność płuc jak kajakarz. Ja w czasie nurkowania z butlą wychodzę z wody 20 minut później niż mój mąż. Mam kontrolę nad oddechem. Klatka się rozrasta, więc człowiek w ogóle nabiera ciała. Szczerze mówiąc, powinnam zrzucić parę kilo. Ale prowadzę bardzo nieregularny tryb życia. Jak zapisałam się na jogę, to mnie wyrzucili. Powiedzieli, że rozwalam im grupę. Za to gdy przygotowywałam swój monodram „Diva for Rent” w Teatrze Polonia Krystyny Jandy, który też wyprodukowałam, schudłam siedem kilogramów w miesiąc.
– Ze swoim monodramem i koncertami występowała Pani też w Kuwejcie?
To bardzo specyficzne miejsce. Byłam w wielu ekskluzywnych miejscach w Europie, Stanach i Kanadzie. Ale nigdzie nie widziałam tak ostentacyjnych luksusów. Do tego mają domy w Europie, latają na premiery do Covent Garden, mają kolekcje obrazów. Po koncercie podszedł do mnie niepozornie wyglądający człeczyna i mówi, że chce mnie zaprosić do domu. Żebym zaśpiewała u niego koncert. Odpowiedziałam, że nie śpiewam po domach. Ale potem pytam organizatora, kto to był. A on mówi, że architekt i mogę u niego zaśpiewać, bo ten jego dom to pałac. I rzeczywiście, pojechałam, a tam sala koncertowa ze steinwayem, wielka fontanna w środku i jadalnia na 50 osób. Na sali ambasador Ghany w białym narodowym stroju i ambasador Japonii z małżonką w kimonie. Do tego szefowie największych banków i serwis fotograficzny. Gdzie ja jestem? Okazało się, że „architekt” ma wielką firmę budowlaną, wybudował 1000 gmachów w Zatoce Perskiej. Pokazał mi swoje samochody. Ma ponad 100 egzemplarzy kupionych na aukcjach na całym świecie należących do gwiazd. Ma auto Marilyn Monroe, Kennedy’ego. I wszystkie jeżdżą. To niezwykły świat.
– Tam Panią podziwiają. A w Polsce?
Kiedy wróciłam z Wiednia i Berlina, a miałam już dziecko, szukałam dla siebie miejsca w kraju. Ale słyszałam: „Śpiewasz w Wiedniu i Berlinie? To sobie tam śpiewaj”. Tylko dyrektor Opery Krakowskiej, Ryszard Karczykowski, dał mi tytułową rolę w „Gwałcie na Lukrecji”. Polska nie potrafi promować swoich talentów. Ale zawsze dostawałam dobre propozycje, mam swoją publiczność, telewizja pomogła ją rozszerzyć.
– Jak to się stało, że diwa operowa trafiła do telewizyjnego show?
Przypadek, zrządzenie losu. Miałam śpiewać w „Walkirii” w Austrii, ale dostałam gorączki, bolało mnie całe ciało, nie miałam sił zejść piętro niżej w naszym segmencie, żeby sobie herbatę zrobić. Odwołałam występy. Wtedy zadzwonił człowiek z telewizji, który pamiętał mój udział w programie „On i ona”, gdzie razem z mężem wygraliśmy na cel charytatywny kilkanaście tysięcy złotych. Zaproponował udział w telewizyjnym show. Gdy wyzdrowiałam, poszłam na casting i po kilku tygodniach zaproponowano mi tę pracę. Więc było to zrządzenie losu, a nie zaplanowane działanie, że teraz chcę być celebrytką.
– Co złego w byciu celebrytką?
W angielskim to słowo oznacza celebrowanie osobowości. U nas ma pejoratywne znaczenie. Oznacza osobę, która chce być wszędzie za każdą cenę. To nie moja rola. Nie lubię bywać. Nie tęsknię do ludzi, uciekam.
– A diwą Pani się czuje?
W życiu! Dlatego, że ja nawet na scenie nie umiem budować dystansu. Nie wychodzę, jak niektóre koleżanki, z uśmiechem na twarzy: „Patrzcie na mnie, jaka jestem piękna, jaką mam piękną suknię, jak ładnie dla was śpiewam”. Moja misja to dawać emocje. Największą satysfakcję mam, kiedy publiczność wstaje, kiedy płacze. Wszyscy myślą, że moją ulubioną rolą jest Carmen. Nie. Moją ulubioną rolą jest Santuzza w „Rycerskości wieśniaczej”.
– Dlaczego?
To rola zdradzanej, nieszczęśliwej kobiety. Tam jest tyle bólu w tej muzyce, tyle do zinterpretowania, tyle emocji można przekazać.
– Od dziecka Pani taka wrażliwa?
A żeby pan wiedział. Byłam bardzo nieśmiałym dzieckiem. Nie chciałam do przedszkola, wolałam być z dziadkiem. W przedszkolu siedziałam sama w kącie.
– Wychuchana jedynaczka?
Absolutnie nie. Wychowałam się w Szczecinie tylko z mamą. Moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałam sześć lat. Później ojciec umarł, nie brał udziału w moim wychowaniu. Byłam dzieckiem z kluczem na szyi, z obiadem w stołówce. Żyłam z poczuciem, że muszę mamę odciążyć. Muszę się dobrze uczyć, pilnować swoich interesów, żeby ona się nie martwiła. Chodziła na wywiadówki i wracała uśmiechnięta. Świadectwo zawsze miałam z biało-czerwonym paskiem.
– Zdolna czy kujonka?
Jedno i drugie. Gdy miałam cztery lata, moja matka chrzestna kupiła pianino dla swojej siedmioletniej córki. Gdy je zobaczyłam, mój świat dziecka runął. Już nie chciałam skakać w gumę, grać w kapsle, biegać po drzewach. Tylko rzępoliłam po klawiaturze. Dziadek powiedział: „Zapisz ją do ogniska”. Potem była szkoła muzyczna.
– Kiedy zaczęła Pani śpiewać „na poważnie”?
Gdy miałam 15 lat, musiałam chodzić na chór. Uczniowie klas fortepianu unikali tego, jak mogli. Ale ja byłam porządna i polubiłam śpiew. Odkryłam, że to mnie najbardziej cieszy. Po liceum muzycznym zamarzyłam, żeby pójść do teatru muzycznego. Dostałam się do chóru opery i operetki w Szczecinie. Ale byłam muzykiem, a tam przyjmowano ludzi z ulicy. Boże, myślałam sobie, jak słabo im idzie. Lecz magia teatru czarowała. Zakurzone śmierdzące kulisy, brudna wieloosobowa garderoba, stare kostiumy. Można wyjść na scenę!
– I nie przeszkadzało Pani, że stoi gdzieś w trzecim rzędzie?
Skądże. Wiele lat miałam problemy, żeby zaśpiewać solo, wprost do publiczności. Paliłam się. Ale w końcu poczułam, że ten chór to za mało. I zdałam na uczelnię do Gdańska.
– Imprezy na plaży?
Nagle się okazało, że mam fajne koleżanki. To była nowość w moim życiu. Miałyśmy masę fantazji, urządzałyśmy fajne party, miniprzedstawienia.
– A koledzy?
Nie zwracali na mnie uwagi.
– Idioci!?
Henryk Sawka, rysownik, był moim wychowawcą w szkole średniej. Robił ankiety klasowe pod tytułem: „Z kim chcesz iść na wagary?”. Ja je wygrywałam, ale nigdy nie podobałam się chłopcom. Dopiero w Gdańsku moja profesorka powiedziała: „Jaka ty jesteś ładna. Musisz się ładniej ubierać”. Albo: „Nie mogę patrzeć na ciebie, jak jesteś taka nieumalowana. Weź się umaluj”. Pokazała mi, że mogłabym być kobietą, a nie tylko kujonką.
– Pani mama się malowała?
Mama urodziła się w Wilnie. Myślę, że nieświadomie wpajała mi pewien wyniesiony stamtąd wzorzec. Że trzeba być skromną, siedzieć w kącie, czekać, aż cię znajdą. A ta profesorka w Gdańsku wysłała mnie na wybory piękności. Zostałam pierwszą wicemiss Wybrzeża. Dziś się strasznie z tego śmieję. Ale wtedy nabrałam pewności siebie. Mogłam sobie kupić jakieś ubrania. Zagrałam w reklamówkach, zaczęłam występować w przedstawieniach dla dzieci. Przestałam brać pieniądze od mamy, poczułam, że mogę sama decydować o sobie. Zostawiłam szkołę w Gdańsku, zdałam do Warszawy. Zaczęłam brać prywatne lekcje, jeździć na przesłuchania. Potem odważyłam się wyjechać do Wiednia. Tam dostałam kontrakt. Wielkie rzeczy wzięły się z „małej” – poczucia własnej wartości.
– Dziś jest Pani pewna siebie?
Ja jestem czołg radziecki. Gdybym nie miała dziecka, pewnie zapisałabym się do komandosów. A tak serio, mam syndrom drugiego razu. Nigdy nic nie udało mi się za pierwszym podejściem. Ani studia, ani inne sprawy zawodowe. Ale to właśnie dzięki tym przeszkodom zyskałam siłę. Jestem silną osobą, może nawet za silną. Boją się mnie pracownicy. Boją się mnie mężczyźni. W moim małżeństwie mąż mówi, że on jest matką, która rozpieszcza naszą córkę. A ja wszystko trzymam mocno w garści.
– To prawda, że Pani mąż, Anglik, przyjął Pani nazwisko?
Tak i jego rodzice nauczyli się, jak się nazywa: Węgorzewski.
– Wymawiają to?
Tak, śmiesznie. Peter ma fajną cechę, bo zawsze uczy się języka kraju, w którym mieszka. Tak poznał biegle niemiecki i włoski. Polskiego też się trochę nauczył. Ponieważ jego nazwisko Whiskerd piszą w Polsce przez „ł” i „ę”, uparł się, że będzie używał mojego nazwiska. I jest Whiskerd-Węgorzewski. Nasza córka ma nazwisko po nim: Whiskerd-Węgorzewska.
– Podobno poznała go Pani w samolocie z Wiednia?
To prawda. Byłam wtedy szczęśliwie zakochaną kobietą, miałam narzeczonego Włocha, którego już dawno przedstawiłam mamie. A w biznes class przyczepił się do mnie jakiś namolny Anglik. Pytał, w jakim języku możemy porozmawiać, ja: „W żadnym!”.
– Prawdziwa diwa.
Po prostu byłam bardzo zmęczona. Nie miałam ochoty na flirty. Śpieszyłam się na uczelnię w Warszawie, byłam na dyplomowym roku. Przyjechałam na lotnisko prosto z koncertu. Miałam piękny sceniczny makijaż, futro od narzeczonego, wpadłam w oko mojemu przyszłemu mężowi, który stwierdził, że to kobieta jego życia. Mimo że w samolocie mu odburkiwałam, czekał na mnie przy taśmie i pytał, czy może mi pomóc. Odmówiłam i zadzwoniłam po taksówkę. A to był początek lat 90., nie było komórek. Z automatu próbowałam coś zamówić, bez powodzenia. A on wciąż stoi i mówi: „Mogę podwieźć panią samochodem. Proszę się nie obawiać. To służbowy samochód, przyjechał po mnie kierowca”. Wsiadłam, a on wciąż: „A może na kolację, może drinka?”, ja: „Nie i nie”. On wciska mi swoją wizytówkę.
– Czym się zajmował?
Był dyrektorem finansowym Marsa na Europę Wschodnią. Ale mało mnie to obchodziło. Kazałam się odwieźć do domu. Wynajmowałam kawalerkę w mrówkowcu w Śródmieściu. Dopiero tam pomyślałam, że zachowałam się może zbyt obcesowo. Więc dzwonię i mówię: „Kolacja nie, ale chcę panu podziękować”. Poszliśmy następnego dnia na kawę. On wyleciał do Wiednia i po paru tygodniach przysłał mi list miłosny: „Twoje czarne włosy” i takie tam bzdury. A do tego wiersz.
– Sam napisał czy ściągnął od Szekspira?
Sam. Ale ciągle mi się nie podobał. Przylatywał raz na miesiąc, szliśmy na kawę lub do kina. Traktowałam to niezobowiązująco, naprawdę byłam zakochana w innym. Ale latem pojechałam do Włoch i tam nie za bardzo zaczęło mi się układać. Rozstałam się z Włochem, a jakiś miesiąc później spotkałam się z moim Anglikiem w San Lorenzo. Był w lnianych ciuchach, miał długie kręcone włosy. Helena Łazarska, do której pojechałam tam na kurs, powiedziała: „O Jezu, Alicja, już dwa tygodnie tu siedzisz, a dopiero teraz takiego fajnego faceta wyrwałaś?”. Popatrzyłam na Petera – może i fajny? I tak się zaczęło. Ale mój włoski narzeczony nie odpuszczał. Przez rok dzwonił do mnie codziennie. Peter podawał mi wieczorem koc i kieliszek wina, a ja przez godzinę gadałam ze swoim byłym.
– Święty ten Pani mąż. Jaka jest różnica wieku?
Jest starszy kilkanaście lat. Wychodził to nasze małżeństwo. Poznaliśmy się w marcu 1993 roku, zaczęliśmy chodzić we wrześniu, a ślub wzięliśmy dopiero w 1996 roku. I to cywilny. Na kościelny musiał poczekać jeszcze dwa lata. Powiedziałam: „Ty sobie mieszkaj w tych Włoszech. Oni mnie tu nie chcą, jestem z gorszej części Europy. Wracam do Polski”. On zostawił pracę, przyjechał za mną do Warszawy i powiedział, że będzie tu pracował. I tak zrobił.
– Chyba nie miał z Panią lekko?
Dał radę. A teraz wszyscy będziemy musieli dawać radę. Nastąpiło kolejne rozdanie w naszym życiu. Mąż ma awans i jedzie do Amsterdamu. On przez najbliższe lata będzie tam, a ja z córką i mamą, która zaczęła chorować na białaczkę, w Warszawie. Na szczęście małżeństwo z 19-letnim stażem wiele może.
– Nie zazdroszczę tej próby.
Wie pan, my się w ogóle rzadko widujemy. Ja ciągle w rozjazdach, on w koncernie też cały czas latał. Nie jesteśmy takim małżeństwem, które codziennie musi być ze sobą.
– A co Pani 10-letnia córka na to, że tatę wywiało do Holandii?
Przeżywa to na pewno. Ale Amelia nie jest chowana pod kloszem. Zna i rozumie problemy rodziny. Gdy mój mąż ciężko zachorował, przeszedł kilka operacji i potem przez dwa lata nie miał pracy, mówiłam jej: „Kochanie, nie mamy teraz pieniędzy, więc nie jedziemy na wakacje”. Ona to rozumiała. Jest dorosłą osobą uwięzioną w ciele dziecka. Miała trzy latka, gdy wracałam z trasy, a ona nie chciała bawić się z mamą, tylko ciągnęła kocyk, poduszkę i mówiła: „Mamo, połóż się, odpocznij”. Zawsze wiedziała, że musi zająć się sobą, wstać, poćwiczyć – też chodzi do szkoły muzycznej – odrobić lekcje. Ja jej nie pilnuję, nie zaglądam do zeszytów, nie sprawdzam.
– Mąż dwa lata był bez pracy?
Tak. To koszmarne doświadczenie, nie życzę tego żadnej kobiecie. Nagle okazało się, że mam na głowie całą rodzinę. A w zawodzie artysty jest tak, że można dać w miesiącu 10 koncertów, a potem przez kilka miesięcy nic. A rachunki trzeba płacić. Musiałam znaleźć inne, stałe źródło utrzymania. A ponieważ bardzo interesuje mnie edukacja, postanowiłam założyć przedszkole artystyczno-językowe. Na polską kieszeń, ale takie, w którym wspiera się rozwój dziecka, podąża za jego potrzebami. Wzięłam kredyt i udało się. Nie było łatwo. Wynajęłam dom, zamieszkaliśmy w mniejszym mieszkaniu. A pieniądze z wynajmu inwestowałam w biznes. Mój mąż twierdzi, że mam większy zmysł do biznesu niż on. Mam wizję, upór, konsekwencję. Moim marzeniem jest stworzyć niezależny system edukacji. Dlatego teraz walczę o działkę i pieniądze na szkołę.
– Diwa, producentka, menedżerka… Dużo tego.
Patrzę na moje koleżanki, one wychodzą z teatru i 24 godziny na dobę myślą o tym, czy dostaną obsadę w kolejnej produkcji. Czy jak się zmieni dyrektor, będą dalej zatrudnione. Nie chcę tak. Dlatego wykorzystałam pieniądze, które zarobiłam na „Bitwie na głosy”, i wyprodukowałam własny monodram. Dlatego zostałam dyrektorem artystycznym Festiwalu im. Kiepury w Krynicy. Chcę ze sztuką docierać do młodej widowni. Bo my, Polacy, jesteśmy głusi. Marzy mi się, żeby to zmienić. Nie robię tego dla prestiżu. Po prostu kocham operę. Występować mogę jeszcze długo, ale nie chcę być potem starą śpiewaczką, która żyje tylko przeszłością, odkurza pożółkłe zdjęcia i wspomina, który dyrygent się w niej kochał. Ciągle czuję, że najlepsze jeszcze przede mną.
Rozmawiał Roman Praszyński